Różnie się nazywają. Główny ekonomista. Naczelny specjalista. Jeszcze jakoś inaczej. We wszystkich bankach podobnie. W służbowym tytule koniecznie "mocne", "dostojne" słowo, takie, żeby sugerowało zaufanie, uczciwość, kompetencje. Na łamach gazety, w telewizyjnym okienku wzmiankowany termin musi być odpowiednio nośny.
Co któryś dzień ów doradca, często ze stopniem naukowym, wysoki kapłan biznesu smutno lub pogodnie interpretuje zjawiska gospodarczo-finansowe. Przepowiada... Jeśli nie trafi, serwuje fachowe uzasadnienie. Że wina rynku bądź szeregowego konsumenta, który nie potrafi planować swoich oszczędności, wydatków. Po jego sylwetce widać, umie gospodarować swoimi finansami i je "bogacić"; ma miesięcznie kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zaleca, żeby każdą złotówkę przed wydaniem dobrze oglądać, nie kupować rzeczy, bez których można się obejść.
Nie byłoby to całkiem irracjonalne, a na pewno cieszyłoby się autentycznym zainteresowaniem odbiorców, gdyby taki główny specjalista, w telewizorze, konkretnie radził, w jaki sposób bezrobotny, względnie zarabiający psie pieniądze (np. około tysiąca miesięcznie) ma godnie utrzymać rodzinę, gdy na osobę wychodzi 300-500 zł, kiedy komplet podręczników, przyborów szkolnych dla jednego ucznia kosztuje około 400-900 zł. A jeszcze m.in. stałe opłaty mieszkaniowe, trochę byle jakiego opału na zimę... Może podpowiedzieć emerytowi, renciście, jak przewegetować miesiąc za około 600 zł. Pokazać choć jednego "biedasa", który sam opowie, jak w takich żebraczych warunkach (kilkusetzłotowych) da się być genialnym ekonomistą.
Kredytów - mówią spece - lepiej nie brać. Jeśli koniecznie - to z pewnych źródeł. I beznadziejna formułka: przed podpisaniem - umowy czytać, a dokładnie to, co drobnym drukiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz